15 lutego br. odbyło się drugie spotkanie w ramach cyklu "Moja Warszawa", poświęcone tym razem Irenie Paśnik ps. "Miła".
Warszawianka, urodzona w szpitalu przy placu Starynkiewicza. Jak sama wspomina, nie bardzo śpieszyło jej się na świat. W końcu jednak się na nim pojawiła i zamieszkała z rodzicami (od 1929 r. już tylko z mamą) na nieistniejącej dziś ulicy Grochalskiej (pierwszej bocznej ulicy od Chełmskiej po prawej stronie idąc od Czerniakowskiej). Nie jedynej zresztą ulicy, której obecnie nie znajdziemy już na planie stolicy.
Na fali wspomnień pani Ireny przenosimy się na przedwojenne Sielce, by dowiedzieć się, jak wyglądała ta część Warszawy. A była to dzielnica, w której królowała drewniana zabudowa, co więcej ulica Chełmska wyłożona była drewnianą kostką. Nie było kanalizacji. Nieczystości spływały rynsztokami. Nie było wodociągów. Wodę pobierano za opłatą z punktu umiejscowionego na ulicy Czerniakowskiej, obsługiwanego przez inwalidę z I wojny światowej. Nie było elektryczności. W domach królowały lampy naftowe, o których pani Irena wyrażała się ze szczególnym sentymentem, podkreślając ich urodę, której nie umniejszały nawet wszystkie wymagane przy obsłudze i pielęgnacji pełne pieczołowitości zabiegi.
Może kogoś to dziś dziwić, ale na Sielce potrafiła dotrzeć również powódź, jako że przedwojenna Warszawa nie posiadała w tym rejonie jeszcze wałów przeciwpowodziowych.
Po ulicach z rzadka przemieszczały się samochody, do transportu głównie służyły wozy i dorożki. Po Czerniakowskiej natomiast jeździły tramwaje. Dziadek pani Ireny miał dwie dorożki i parę koni, które trzymał na ulicy Przemysłowej.
Przy okazji nasza bohaterka zadała kłam krążącym opiniom, że na Sielcach mieszkała łobuzeria. Na spotkaniu wspominała raczej ludzką życzliwość. Niezbyt często zmieniano miejsce zamieszkania, co sprzyjało zacieśnianiu więzi. Lokatorzy znali się i chętnie wchodzili w towarzyskie interakcje. Pani Irena do dziś jest w stanie wymienić z nazwiska wszystkich mieszkańców ulicy Grochalskiej, a także podać rodzaj budynku i liczbę kondygnacji pod danym numerem. Kolorytu ulicy dodawali z pewnością niektórzy sąsiedzi trzymający na swojej działce przy domu krowy i kury, nie bacząc na to, że mieszkają w mieście.
W tamtych odległych czasach Sielce były dzielnicą przemysłową. Na ówczesnej ulicy Teresińskiej znajdowała się na przykład wytwórnia, gdzie produkowano opatrunki, a na ulicy Jedwabniczej - duże zakłady dziewiarskie Jana Matuszewskiego.
Na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej stała zaś kapliczka, gdzie odprawiano co roku majowe nabożeństwa. Taka tradycja była kultywowana zresztą w całej Warszawie.
Niedaleko od tego miejsca były dwie wyśmienite rodzinne firmy rzeźnickie, gdzie można było dostać towar na każdą kieszeń. Zamożniejsi kupowali wykwintne wędliny, delikatesy, a mniej zamożni nabywali tzw. rozmaitości, czyli skrawki.
Pani Irena pamiętała również o wyjątkowo luksusowej restauracji "Szkło i Likier", którą prowadził człowiek zwany “Bandytą". Elegancka klientela, wykwintne dania - to wszystko stwarzało obraz miejsca całkiem odrealnionego, jak na dzielnicę, w której się znajdowało.
Tymczasem w latach 30. zaczęły pojawiać się na Sielcach nowe murowane już budynki, wyposażone w kanalizację i wodę podgrzewaną gazem. Żeby jednak skorzystać z przyjemność, jaką daje kąpiel w ciepłej wodzie, należało najpierw wrzucić do automatu monety o odpowiednim nominale.
Pani Irena poszła do szkoły przy ulicy Czerniakowskiej 128 imienia Józefa Piłsudskiego, dziś jest to liceum im. Jana III Sobieskiego. Budynek był murowany, nowocześnie urządzony. Do tej samej szkoły chodził również Stanisław Grzesiuk, który mieszkał na rogu Tatrzańskiej i Nabielaka. Nasza bohaterka podjeżdżała na lekcje tramwajem, choć dość często zdarzało się, że pieniądze przeznaczone na bilet, wykorzystywała na zakup ciastka i wtedy pozostawał powrót do domu na pieszo. Ulubionym przedmiotem pani Ireny była historia. Do dziś pamięta, gdy na jednej z lekcji pojawił się gość – Powstaniec Styczniowy. Drobny starzec z długą siwą brodą. W oczach dziecka – postać wręcz magiczna. Każdy pragnął go choćby dotknąć. Na koniec tej opowieści padły z ust pani Ireny słowa ściskające serce niejednego obecnego na sali: "Czy ja wtedy pomyślałam, ciesząc się wolnością, że kiedyś będę powstańcem i że o tę Polskę trzeba będzie walczyć?".
Za młodzieńczych czasów pani Ireny na Sielcach stał już kościół pod wezwaniem św. Kazimierza, a otaczał go przepiękny park z ogromnym jeziorem, które dochodziło do ulicy Sobieskiego, wąskiej, ale w tamtych czasach już wyasfaltowanej. Po niej jeździła kolejka wąskotorowa. W niedzielę w parku odbywały się potańcówki. Aż zimą na przełomie 1939 i 1940 roku z powodu panujących mrozów wyrąbano wszystkie drzewa. Coś się skończyło!
Jeszcze przed wojną pani Irena ukończyła szkołę powszechną i zapisała się do wieczorowej szkoły handlowej. Mając 14 lat, nasza bohaterka podjęła pracę w sklepie, gdzie zajmowała się praktycznie wszystkim: obsługą klientów, rozładunkiem czy sprzątaniem. Warunki były bardzo trudne, a właściciel, delikatnie rzecz ujmując, nie rozpieszczał personelu. W ciągu całego dnia pracy nie można było liczyć nawet na szklankę ciepłej, przegotowanej wody. A miesięczna pensja wystarczała na zakup 1 kilograma słoniny. Nie było rady, trzeba było zmienić pracę. Pani Irena przeniosła się do Fabryki Trykotaży Jana Matuszewskiego. To tam za pośrednictwem koleżanki późną jesienią 1942 roku nasza bohaterka trafia na tajne spotkanie, podczas którego niesiona silną potrzebą działania i słabością do wojska, co żartobliwie podkreśliła, podjęła spontaniczną decyzję o złożeniu przysięgi. Był to bardzo doniosły i emocjonalny moment w jej życiu. Łzy lały się z oczu bezwiednie. Była szczęśliwa! Od tego momentu pani Irena zadebiutowała w konspiracji jako "Miła", choć jak sama przyznaje, bardziej trafny byłby wówczas pseudonim "Beksa" lub "Płaczka".
Fabryka Matuszewskiego wkrótce splajtowała i pani Irena zaczęła pracować znowu w sklepie. W tym czasie nasza bohaterka została łączniczką i regularnie kursowała po całej Warszawie, narażając się na niebezpieczeństwa, jakie funduje okupowane miasto. Krótko mówiąc, łapanki. Cudownym zbiegiem okoliczności przeżyła jedną z nich. Zatrzymano tramwaj, kazano wszystkim wysiąść, jednak pani Irena sparaliżowana strachem nie ruszyła się ze swojego miejsca i tak na nim trwając, pozostała do chwili, aż hitlerowcy załadowali na ciężarówki wszystkich pasażerów i mieszkańców okolicznych domów. Wszystko wkoło opustoszało, a do tramwaju wszedł żandarm, sprawdził jej dokumenty i pozwolił motorniczemu odjechać wraz ze zdumioną i nieprzytomną z radości dziewczyną.
We wspomnieniach pani Ireny docieramy do 1 sierpnia 1944 r. Matka naszej bohaterki nie wiedziała, że jej córka należy do konspiracji. Drżała o nią każdego dnia okupacji, gdy wychodziła z domu. Miały tylko siebie. Tymczasem po wybuchu Powstania Warszawskiego pani Irena poprosiła dowódcę o możliwość zabrania ze sobą mamy. I tak też się stało. Honorata Dulęba ps. "Mateczka" została przydzielona do służb pomocniczych. Zajmowała się szyciem czy gotowaniem. Szczęśliwie przeżyła Powstanie raniona tylko w kość ogonową, co w żartach długo wypominała jej córka.
Jednym z pierwszych zadań przydzielonych pani Irenie po 1 sierpnia 1944 r. była pomoc w ewakuacji rannych z nieistniejącego już dziś Szpitala Ujazdowskiego. Był to szpital wojskowy. Żołnierzy przenosiły do szkoły na terenie Sielc nie tylko sanitariuszki, ale także wspierała te działania ludność cywilna. Wysiłki niestety na nic się zdały. Budynek ten został bowiem zbombardowany, grzebiąc wszystkich, którzy się w nim znaleźli.
Tych opowieści było tego wieczora wiele. Pochylmy się jeszcze nad jedną z nich. Przyszedł rozkaz przeniesienia się na Górny Mokotów. Pod opieką naszej bohaterki pozostawali dwaj ranni żołnierze. Tymczasem na ich drodze stanął czołg z hitlerowcami. Pani Irena przejęła kontrolę i odpowiedzialność za grupę, jaką w trójkę tworzyli i zarządziła, że schowają się, by przeczekać zagrożenie. Jak się chwilę potem okazało, była to słuszna decyzja. Z drugiej bowiem strony szły dwie kobiety. Jedna z nich trzymała w geście poddania białą chustę. Na próżno. Obie zostały zastrzelone. Koledzy nie kwestionowali już później decyzji koleżanki.
Po kapitulacji pani Irena wraz z mamą trafiły do Konstancina. Zatrzymały się w willi “Muszka" i mieszkały w niej do 17 stycznia 1945 r., kiedy to mama przyszła z wiadomością do córki, że na podwórku stoją polscy żołnierze. To nie był moment, by sprawdzać, czy ich orzeł miał koronę - jak wyznała pani Irena. Radość była ogromna! Do Warszawy wraz z wojskiem nasza bohaterka przyjechała następnego dnia i trafiła na defiladę zorganizowaną w alejach Jerozolimskich z trybuną wystawioną naprzeciwko Hotelu Polonia.
Rozmowę z bohaterką wieczoru, ilustrowaną prezentacją archiwalnych zdjęć, poprowadziła dziennikarka Magdalena Walusiak.
Pod koniec spotkania byliśmy jeszcze świadkami szczególnego wydarzenia. Pani Wanda Traczyk-Stawska, żołnierz Powstania Warszawskiego, przekazała na ręce pani Ireny kukiełkę uszytą z materiału, a symbolizującą postać sanitariuszki z 1944 r. z anielskimi skrzydłami. Ten prezent to dowód wdzięczności żołnierza dla wszystkich sanitariuszek, które z narażeniem własnego życia ratowały rannych bez względu na to, jakim językiem się porozumiewali. Bo ranny żołnierz, w oczach sanitariuszek, pozostawał po prostu człowiekiem potrzebującym pomocy.
Projekt współfinansuje m.st. Warszawa.
Powrót